18 czerwca Letnia Scena Progresji w Warszawie rozbrzmiała metalowymi dźwiękami za sprawą zespołu BABYMETAL. Japońska formacja, znana z połączenia gitarowych riffów z popowymi melodiami, dała żywiołowy koncert przed kilkutysięczną publicznością. Zespół zaprezentował swoje największe hity, a także nowe utwory – m.in. „Ratatata” nagrany wspólnie z Electric Callboy.
BABYMETAL – BIO
Babymetal to japoński zespół muzyczny, który powstał w 2010 roku z inicjatywy producenta Kobametal (Key Kobayashi). Formacja zyskała światową sławę dzięki niezwykłemu połączeniu gatunków: heavy metalu i popu, tworząc unikalny styl nazywany „kawaii metal”. Początkowo projekt miał na celu promowanie młodych talentów z agencji talentów Amuse, jednak szybko przerósł oczekiwania i zdobył szerokie uznanie zarówno w Japonii, jak i na arenie międzynarodowej.
Skład zespołu od początku jego istnienia ulegał pewnym zmianom, jednak trzon Babymetal stanowią dwie wokalistki i tancerki: Suzuka Nakamoto (Su-metal) i Moa Kikuchi (Moametal). Wcześniej w zespole występowała również Yui Mizuno (Yuimetal), która opuściła formację w 2018 roku z powodów zdrowotnych. Ich dynamiczne występy sceniczne, łączące choreografię z żywiołowym śpiewem, są wspierane przez doskonałych muzyków, tworzących zespół instrumentalny Kami Band.
Debiutancki album „Babymetal”, wydany w 2014 roku, zyskał ogromne uznanie i wprowadził zespół na światowe sceny. Kolejne płyty, takie jak „Metal Resistance” (2016) i „Metal Galaxy” (2019), umocniły ich pozycję na rynku muzycznym, a utwory takie jak „Gimme Chocolate!!”, „Karate” czy „PA PA YA!!” stały się hymnami fanów na całym świecie.
Combichrist można śmiało porównać do zespołów metalowych jeśli chodzi o energię czy show jakie robią na scenie więc na wieść o ich koncercie ochoczo zaklaskałem uszami. Przyznam, że nie zrobiłem większego rekonesansu w sprawie enigmatycznego „old school electronic set” poza tym, że w setliście znajdują się utwory głównie z początków twórczości zespołu. Podczas tej trasy na scenie można zobaczyć jedynie Andy’ego i Elliotta. Nie powiem, że nie byłem zaskoczony. Trochę szkoda, bo to jedynie namiastka tego co można zobaczyć podczas ich 'regularnego’ koncertu. Od strony fotograficznej niezłe wyzwanie bo Andy robi tam takie kardio, że nie sposób nadążyć a całkowity brak światła frontowego nie ułatwia roboty. Klimat, klimatem ale Elliott za didżejką był całkowicie niewidzialny… damn. Nawet Andy który latał bardzo dynamicznie był najczęściej jedynie zarysem człowieka. Rozczarowanie, poziom hard. Koncertowo bez zastrzeżeń – utwory takie jak „This Is My Rifle”, „Get Your Body Beat” czy „Electrohead” ryją czaszkę aż miło a nagłośnienie, nawet pod samą sceną, było bardzo selektywne. Wszystko byłoby super gdyby szczury nie przegryzły kabli od frontów. To już drugi mój koncert w tym miejscu gdzie trzeba się niemalże domyślać gdzie stoi człowiek na scenie…
Niemniej jednak nie mogę nie wspomnieć o doskonałym performansie PRIEST. Zespół poznałem dosłownie 2 dni przed koncertem ale coś czułem, że będzie dobrze. Szwedzi to taki mały, synthwave’owy Ghost. Ubawiłem się przednio. Kontakt z publicznością wzorowy. Dzikie pląsy w stylu teledysków vaporwave. Były nawet solówki na keytarze i 'świecące palce’ klawiszowca. Bardzo miłe zaskoczenie. Światła było trochę więcej ale nadal fronty kaput czyli hit & miss. Po przetrawieniu tego wydarzenia w całości, mogę z czystym sumieniem przyznać, że to Priest był dla mnie gwiazdą wieczoru. Bardzo nośna muzyka na żywo. Bardzo dobre nagłośnienie, klarownie i z fajnym klimatem. Wokalista chodzący po sali i ze sceny – namaszczający wiernych zrobił mi wieczór. Szacunek.
MESHUGGAH, DECAPITATED 06.06.2018 – KLUB PROGRESJA, WARSZAWA
Wieść o koncercie Meshuggah przyjąłem bardzo entuzjastycznie. Właściwie „entuzjazm” to głębokie niedopowiedzenie odczuć jakie przeszyły całe moje ciało. Są zespoły na których koncerty się czeka z niecierpliwością i jest Meshuggah. Szwedzi niestety nie grają zbyt często w naszym kraju a są iście kompletną formą muzyczną – czymś więcej niż kolejnym zespołem. To szalony konglomerat wyłaniający się z oceanu niczym pieprzony Cthulhu. No ale po kolei. Dzień 6.06 w końcu nadszedł. Na support kazoospecjalistów został wytypowany Decapitated. Można by rzec, że nawet trafiony wybór, jeśli chodzi o rodzimą scenę. Pomijając moje ambiwalentne odczucia na ich temat, była to dobra okazja aby sprawdzić formę po ostatnich perturbacjach.
Ich muzyka na żywo prezentuje się znacznie dynamiczniej niż na krążkach i to powoduje, że wydźwięk koncertów jest z reguły, pozytywny. Ta stylistyka jednak już dawno rozminęła się z moim gustem. Brzmienie było dalekie od perfekcji (przynajmniej z mojego punktu odsłuchowego). Zbyt rozkręcone i mało selektywne. Decapitated gra bardzo młodzieżowo – taką przyswajalną muzykę festiwalową. Nie wzbudza we mnie zaangażowania, nie porywa.
Od strony scenicznej – Vogg wydawał się zmęczony albo znudzony. Owszem nie jest to może najbardziej ekspresyjny muzyk na świecie ani nie miał też zbyt dużo miejsca na scenie ale dało się zauważyć jakiś brak entuzjazmu. Zupełnie inaczej niż w przypadku Rafała i Huberta, których kontakt z publicznością był zdecydowanie bliższy. Trzeba przyznać, że dredy Rafała i jego zachowanie, robią robotę. Doskonale pasuje także do gatunku który panowie eksplorują. Zespół jest świadomy siebie i konsekwentny w tym co robi. Dobry otwieracz, ale dla mnie, nic więcej.
Kiedy banery i perkusja Decapitated zniknęły ze sceny, moim oczom ukazała się ściana reflektorów. Wiedziałem, że to co nastąpi wytopi na długo wyrwę z moim koncertowym świecie. Nie myliłem się i nie przypadkowo użyłem słowa „wytopi”. Kiedy zabłysnęły światła podczas otwierającego „Clockworks” poczułem jakby supernova eksplodowała na scenie. Dobrze, że dzień należał do chłodniejszych bo temperatura jaka uderzyła w akompaniamencie chirurgicznej rytmiki, była zatrważająca. Po pierwszym szoku, pojawiły się ciary na całym ciele – wielokrotnie nawracające podczas tego, ponad godzinnego, występu.
Powiedzieć o Meshuggah, że gra precyzyjnie to lekkie bluźnierstwo. Nie wiem czy znam drugi zespół, który potrafi siać takie spustoszenie z taką gracją. Synchronizacja świateł z kolejnymi utworami to była sztuka wyższa. Widać, że strona wizualna jest dla nich bardzo ważna i przyznaję, że oprawa niszczy zwoje mózgowe. Wszystkie ważniejsze pociągnięcia po gryfie czy perkusyjne eskapady miały odzwierciedlenie w sekwencjach świetlnych. Słowa tego nie oddadzą – to trzeba zobaczyć!
W składzie nadal brakowało Fredrika Thordendala, który eksploruje inne rejony psychodelicznej twórczości. Jego miejsce godnie zastępuje Per Nilsson, znany m.in. ze Scar Symmetry. Doskonale wpasowuje się w konwencję. Meshuggah to maszyna. Doskonale spasowana i naoliwiona a mimo to, pozbawiona zimnej kalkulacji i bezduszności. Mimo nieustannie katującej techniki i częstego braku powietrza w kompozycjach, przenosi ogromny ładunek emocjonalny. Jakby razili prądem po planarnych fragmentach skóry. Ich występy mogą kojarzyć się także z wyładowaniami atmosferycznymi. Jest to maszyna zbudowana z pasji do grania.
Set Szwedów objął 4 ostatnie płyty (z wykluczeniem „Catch…”). Oczywiście nie zabrakło doskonałego „Bleed” czy sentymentalnej wycieczki do „Nothing” i mocarnego „Straws Pulled At Random”. Panowie doskonale przemieszali szybsze i wolniejsze tempo, tworząc energetyczną petardę. Takiego zrównoważenia, wielu zespołom życzę. Żeby przy skrajnym minimalizmie stworzyć tak wyjątkowe show o którym ciężko będzie zapomnieć. Profesjonalizm i rockowy pazur w jednym. Koncert roku, póki co!
Setlista: Clockworks, Born In Dissonance, Do Not Look Down, The Hurt That Finds You First, Rational Gaze, Pravus, Lethargica, Nostrum, Violent Sleep Of Reason, Bleed, Straws Pulled
Jesień często potrafi dać się we znaki na wiele sposobów. W tym roku jednak poza niesprzyjającą aurą mieliśmy do czynienia także z niesamowicie intensywnym sezonem koncertowym. Nasycenie i zróżnicowanie zespołów jakie odwiedziły Stolicę jest zdumiewające. Szczęście (i nie tylko) dopisało i udało mi się wziąć udział we wszystkich najważniejszych wydarzeniach „ekstremalnych” tej jesieni.
Wszystko zaczęło się od niesamowitego trio z Ameryki – Animals As Leaders. Muzyka progresywna w ich wydaniu to sztuka w czystej postaci. Miliony barw, akcentów i orgiastycznych wynurzeń. Wnoszą instrumentalizm na wyższy poziom. Niemalże psychodeliczna natura tych dźwięków wprawia w istny trans. Doskonały zespół na żywo!
Parę dni później można było popaść w depresję za pośrednictwem wizyty Szwedów z Katatonia. Zespół ten darzę wielkim sentymentem przez wzgląd na pierwsze wydawnictwa. Czasy jednak trochę inne. Nowa płyta na rynku także nie mogę powiedzieć abym był ukontentowany doborem setlisty. Koncert z bardzo średnim brzmieniem dla fanów świeższej twórczości. Niemniej miło było zobaczyć po raz pierwszy (jakoś tak wyszło…).
8.10 był podwójnie intensywnym dniem. Przed wieczór spędziłem rodzinnie na niezmiennie bardzo przyjemnym konwencie, Warsaw Tattoo Convention (#4). Impreza kolorowa, także bardzo fotogeniczna a zarazem przyjazna i otwarta. Szkoda, że trochę w biegu przed wieczornym misterium. Wyprzedany koncert nieświętej trójcy Behemoth / Bolzer / Batushka zwiastował ogromną kolejkę i nieugiętych kolędników więc rozsądek podpowiadał aby zaopatrzyć się w zapas czasu. Koncert tych pierwszych i ostatnich był nagrywany co miało swoje plusy i minusy. Z tej dobrej strony – klub nie był przepełniony i można było próbować przecisnąć się z punktu a do punktu b. Minusy? Fosa podzielona na pół także raptem 50% szans na doskonałe ujęcia (hehe). Na Behemoth pół fosy weszło na pierwszy numer a drugie pół na drugi i tyle to Nergala widzieli z bliska. Trzeba przyznać, że jeśli chodzi o ograniczenia fotografowania to jest to chyba jedyny taki, polski zespół. Życie to nie bajka ale trzeba przyznać, że Batushka zniszczyła system. Niesamowite doświadczenie muzyki. Wyższy poziom wtajemniczenia i tyle w temacie. Bolzer miał problem z brzmieniem – przynajmniej tam gdzie ja stałem. Behemoth #bdb jak zwykle choć byłem nieco rozczarowany, że konwencja występu nie zmieniła się nic a nic w stosunku do tego co widziałem 2 lata temu. Zespół profesjonalny w stu procentach i za pierwszym razem robi wrażenie. Potem jest po prostu dobrze.
Tydzień przerwy i przyszła pora na Norwegię. Uważam Enslaved obecnie za jeden z najciekawszych zespołów na scenie ekstremalnej. Pokażcie mi drugi tak ambitny zespół z tak oryginalną i niebanalną dyskografią. Jak się okazuje jest to przy okazji zespół niszowy. Frekwencja była fatalna. Zespół mimo to dał z siebie wszystko. Widać, że nadal mają wielką frajdę z grania i bawią się tym. Doskonały show z udanym brzmieniem i równie ciekawym doborem setlisty. Australijczycy z Ne Obliviscaris także zrobili swoje. Bardzo przyjemny metal ekstremalny jak to się popularnie mówi. Wpada w ucho ale czy zapada w pamięć? Po występie Enslaved moja pamięć została wymazana. Dziękuję.
22 października znowu objawił się w czarnych barwach. Widać Grecy z Rotting Christ kontynuują zeszłoroczną tradycję i po raz kolejny wyruszyli w trasę z innym, doskonałym zespołem. Poprzednio był to Varathron, tym razem padło na mityczne Inquisition! Na rozgrzewkę pojawił się brazylijski Mystifier. Dla mnie jako ciekawostka, która w każdym miejscu sali brzmiała inaczej. Fotogeniczny image zrobił jednak swoje. Rotting Christ dał występ wieczoru i przy okazji był to chyba najlepszy ich koncert jaki widziałem. Doskonała dynamika, kontakt z publiką i oświetlenie zrobiły swoje. Inquisition natomiast przy zachowaniu totalnego minimalizmu, pokazał że dwuosobowy zespół może nieźle namieszać nawet na tak dużej scenie. Ponownie, gra świateł wygrała i spotęgowała występ Kolumbijczyków. Bardzo udany wieczór. Jest co wspominać.
Po kolejnej, tygodniowej przerwie do głosu doszedł szwedzki death metal czyli Entombed AD wspierane przez szaleńców z Voivod. Cały ten koncert, mimo podłej frekwencji można określić mianem doskonałej imprezy. Zespoły na całkowitym luzie sprawiły srogi łomot zebranym maniakom. Klasyczny gig w swojej formie przypominający podziemny zlot dla ludzi wtajemniczonych. Death’n’roll najwyższej próby!
Początek końca zwiastowało nietypowe połączenie brazylijskiej siły i szwedzkiego plugastwa. Oto przed nami objawił się Krisiun. Ci panowie we trzech potrafią zrobić taki bajzel jakiego nie zrobi czasem pięciu. Pełne oddanie sztuce śmierć metalu, które zostało przeplecione rytualnym ubojem bydła pod postacią Dark Funeral. Zespół rzadko gości w naszym kraju więc okazja na spotkanie była pierwszo-klasowa. Ciemność zapadła więc trzeba się było ratować na różne sposoby. Owocny wieczór chodź jakiś taki… mało emocjonujący.
Następne 2 koncerty to była niezwykła odmiana po dotychczasowych spotkaniach. Skok w inną przestrzeń czasową czy wręcz inny wymiar. Po pierwsze – White Lies. Brytyjskie trio adekwatnie do patosu swojej muzyki, zaprezentowało równie patetyczne oświetlenie. W myśl reguły „wszystko albo nic”, nastała nierówna walka ze stroboskopami. Nastąpił remis z naciskiem na delikatną wygraną ;)
Drugim koncertem było Tides From Nebula. Trochę mniej odległe klimaty. Natężenie kolorów, przejść i budowanie nastroju światłem przebiło zdecydowanie White Lies. Bardziej „rozsądnie” z punktu widzenia fotografa. Emocjonalna muzyka lecz koniec roku malował się w bardziej apokaliptycznych barwach…
Czy można sobie wyobrazić lepsze zakończenie niż koncert Mayhem, odgrywającego całe „De Mysteriis…”? No wątpię. Pomijając fakt niemalże całkowitego braku światła na scenie i niemożności zrobienia zdjęć to zderzenie z tą legendą zawsze budzi spore emocje. Kiedy do składu dochodzą jeszcze okultyści z Watain to już wiesz, że coś się dzieje. Wspaniały punkt kulminacyjny, niezwykłych 3 miesięcy koncertów wieńczących rok. Wielkie brawa dla wszystkich organizatorów za ogrom pracy, który wkładają w szerzenie kultury w naszym kraju \m/
Intensywne, majowe koncertowanie dobiegło końca więc należy policzyć ofiary i zrobić bilans strat i zysków. Sześć wydarzeń dużego kalibru przekuło się ostatecznie na pięć sukcesów. Koncert Sonata Arctica, który miał rozpoczynać miesiąc, legł w gruzach ze względu na infekcję wokalisty. Supporty zagrały dłuższe sety więc nie wszystko było stracone dla tych, którzy jechali z drugiego końca polski.
Następny w kolejności był Obscure Sphinx z bardzo udanym supportem Butterfly Trajectory (oraz Spirit, który mnie ominął). Gwiazda wieczoru ma raczej tylu zwolenników co przeciwników lecz publiczność w Proximie dopisała. Wypełniona została w dużej mierze przez fanatycznych wyznawców Kościoła prowadzonego przez Wielebną a ta niczym rasowy duszpasterz zrobiła show z jakiego słynie. Warunki fotograficzne lepsze niż dobre a muzycznie? Jak dla mnie trochę za głośno i mało selektywnie ale na sali panował dziki szał.
Dnia następnego było dziwnie. Otóż na scenie Progresji zapanowały dziko-orientalne klimaty, które byłem w stanie opisać jedynie jako japoński Manson. Oczywiście jest to określenie mało trafne pod wieloma względami ale obsceniczny wizerunek zespołu czy wręcz samego wokalisty, nasunął mi takie skojarzenia. Potem oczywiście doczytałem, że Dir En Grey gra j-rock co potwierdziło jak odległe są to dla mnie klimaty. Światło było improwizowane. Znaczy to, że opierało się na projekcjach na tyle sceny. Mało wygodne ponieważ trzeba się wstrzelić. Tego wieczora odbyły się ćwiczenia praktyczne na refleks.
22 maja był świętem death metalu. Do Proximy zawitała legenda – At The Gates. Koncert początkowo miał się odbyć w innym miejscu lecz nie sprzedał się należycie. Dziwna sytuacja zważając na przykład na zeszłoroczny koncert Carcass, na który ludzie zjechali bardzo tłumnie. Myślałem, że są to zespoły podobnego kalibru więc nie wiem skąd taka frekwencja. Support The Dead Goats dobrze nastroił mnie psychicznie przed Szwedami. Trzeba przyznać, że jak na 25 letni staż sceniczny At The Gates ma takie pierdolnięcie, że wysadza czaszkę. Inna sprawa, że dźwiękowiec chyba usnął za konsolą bo jak rzadko kiedy byłem zmuszony użyć zatyczek do uszu aby mózg mi nie wypłynął uszami. Anyway. Energia Tomasa Lindberga jest niespożyta więc występ był szalenie dynamiczny. Do tego stopnia, że pod sceną z początku ciężko było złapać zadowalający kadr a jak dodamy do tego szalejące stroboskopy to mamy ciąg dalszy ćwiczeń na refleks :)
Kilka dni później znowu zmiana klimatu o 180 stopni. Blind Guardian w Progresji. Tematyka dla mnie równie odległa co pielgrzymka do Częstochowy ale nie można im odmówić klasy. Idealne brzmienie. Własne, potworne oświetlenie – oczywiście w pozytywnym znaczeniu. Synchronizacja jak w jakimś filmie sci-fi. Wszystko na tip-top. Ich twórczość znam bardzo pobieżnie ale nawet dla takiego power-sceptyka jak ja, było to bardzo konkretne wydarzenie. Profesjonalne do granic możliwości a przy okazji, nagrane live. Publika dopisała. Spokojnie ponad 1500 luda zgotowało Niemcom świetne przyjęcie.
Na sam koniec wisienka na torcie. Święto Greków. Jak dla mnie podwójny headliner pod postacią Rotting Christ i Varathron. Ten drugi obrósł w moim odczuciu taką legendą jak potwór z Loch Ness. Nieliczni podobno widzieli ale jest to zagadka sama w sobie. To nawet ciężko nazwać „koncertem”. To była sztuka. Dosadna i mroczna. Ciężka a przy tym świetnie nagłośniona. Powiedziałbym nawet, że było lepiej niż na RC. Będąc na kilku koncertach Rotting Christ przekonałem się, że ten zespół jest dość „nierówny” jeśli chodzi o występy. Albo nuda i flaki z olejem albo rzygają energią niczym wulkan. Tym razem Panowie wykrzesali z siebie z tysiąc niutonometrów i roznieśli Progresję. Zagrali krótki acz treściwy koncert z kilkoma klasykami, które grają zawsze. Wyszli na pojedynczy bis więc jakby „szału nie było”. Wspomnę jeszcze raz wymowną atmosferę koncertu Varathron i zamilknę. Karty zostały rozdane a czerwiec jawi się nieco łagodniej. Do zobaczenia na koncertach!
– R