To był maj…
Intensywne, majowe koncertowanie dobiegło końca więc należy policzyć ofiary i zrobić bilans strat i zysków. Sześć wydarzeń dużego kalibru przekuło się ostatecznie na pięć sukcesów. Koncert Sonata Arctica, który miał rozpoczynać miesiąc, legł w gruzach ze względu na infekcję wokalisty. Supporty zagrały dłuższe sety więc nie wszystko było stracone dla tych, którzy jechali z drugiego końca polski.
Następny w kolejności był Obscure Sphinx z bardzo udanym supportem Butterfly Trajectory (oraz Spirit, który mnie ominął). Gwiazda wieczoru ma raczej tylu zwolenników co przeciwników lecz publiczność w Proximie dopisała. Wypełniona została w dużej mierze przez fanatycznych wyznawców Kościoła prowadzonego przez Wielebną a ta niczym rasowy duszpasterz zrobiła show z jakiego słynie. Warunki fotograficzne lepsze niż dobre a muzycznie? Jak dla mnie trochę za głośno i mało selektywnie ale na sali panował dziki szał.
Dnia następnego było dziwnie. Otóż na scenie Progresji zapanowały dziko-orientalne klimaty, które byłem w stanie opisać jedynie jako japoński Manson. Oczywiście jest to określenie mało trafne pod wieloma względami ale obsceniczny wizerunek zespołu czy wręcz samego wokalisty, nasunął mi takie skojarzenia. Potem oczywiście doczytałem, że Dir En Grey gra j-rock co potwierdziło jak odległe są to dla mnie klimaty. Światło było improwizowane. Znaczy to, że opierało się na projekcjach na tyle sceny. Mało wygodne ponieważ trzeba się wstrzelić. Tego wieczora odbyły się ćwiczenia praktyczne na refleks.
22 maja był świętem death metalu. Do Proximy zawitała legenda – At The Gates. Koncert początkowo miał się odbyć w innym miejscu lecz nie sprzedał się należycie. Dziwna sytuacja zważając na przykład na zeszłoroczny koncert Carcass, na który ludzie zjechali bardzo tłumnie. Myślałem, że są to zespoły podobnego kalibru więc nie wiem skąd taka frekwencja. Support The Dead Goats dobrze nastroił mnie psychicznie przed Szwedami. Trzeba przyznać, że jak na 25 letni staż sceniczny At The Gates ma takie pierdolnięcie, że wysadza czaszkę. Inna sprawa, że dźwiękowiec chyba usnął za konsolą bo jak rzadko kiedy byłem zmuszony użyć zatyczek do uszu aby mózg mi nie wypłynął uszami. Anyway. Energia Tomasa Lindberga jest niespożyta więc występ był szalenie dynamiczny. Do tego stopnia, że pod sceną z początku ciężko było złapać zadowalający kadr a jak dodamy do tego szalejące stroboskopy to mamy ciąg dalszy ćwiczeń na refleks :)
Kilka dni później znowu zmiana klimatu o 180 stopni. Blind Guardian w Progresji. Tematyka dla mnie równie odległa co pielgrzymka do Częstochowy ale nie można im odmówić klasy. Idealne brzmienie. Własne, potworne oświetlenie – oczywiście w pozytywnym znaczeniu. Synchronizacja jak w jakimś filmie sci-fi. Wszystko na tip-top. Ich twórczość znam bardzo pobieżnie ale nawet dla takiego power-sceptyka jak ja, było to bardzo konkretne wydarzenie. Profesjonalne do granic możliwości a przy okazji, nagrane live. Publika dopisała. Spokojnie ponad 1500 luda zgotowało Niemcom świetne przyjęcie.
Na sam koniec wisienka na torcie. Święto Greków. Jak dla mnie podwójny headliner pod postacią Rotting Christ i Varathron. Ten drugi obrósł w moim odczuciu taką legendą jak potwór z Loch Ness. Nieliczni podobno widzieli ale jest to zagadka sama w sobie. To nawet ciężko nazwać „koncertem”. To była sztuka. Dosadna i mroczna. Ciężka a przy tym świetnie nagłośniona. Powiedziałbym nawet, że było lepiej niż na RC. Będąc na kilku koncertach Rotting Christ przekonałem się, że ten zespół jest dość „nierówny” jeśli chodzi o występy. Albo nuda i flaki z olejem albo rzygają energią niczym wulkan. Tym razem Panowie wykrzesali z siebie z tysiąc niutonometrów i roznieśli Progresję. Zagrali krótki acz treściwy koncert z kilkoma klasykami, które grają zawsze. Wyszli na pojedynczy bis więc jakby „szału nie było”. Wspomnę jeszcze raz wymowną atmosferę koncertu Varathron i zamilknę. Karty zostały rozdane a czerwiec jawi się nieco łagodniej. Do zobaczenia na koncertach!
– R