Meshuggah – doskonale spasowana maszyna
MESHUGGAH, DECAPITATED
06.06.2018 – KLUB PROGRESJA, WARSZAWA
Wieść o koncercie Meshuggah przyjąłem bardzo entuzjastycznie. Właściwie „entuzjazm” to głębokie niedopowiedzenie odczuć jakie przeszyły całe moje ciało. Są zespoły na których koncerty się czeka z niecierpliwością i jest Meshuggah. Szwedzi niestety nie grają zbyt często w naszym kraju a są iście kompletną formą muzyczną – czymś więcej niż kolejnym zespołem. To szalony konglomerat wyłaniający się z oceanu niczym pieprzony Cthulhu. No ale po kolei. Dzień 6.06 w końcu nadszedł. Na support kazoospecjalistów został wytypowany Decapitated. Można by rzec, że nawet trafiony wybór, jeśli chodzi o rodzimą scenę. Pomijając moje ambiwalentne odczucia na ich temat, była to dobra okazja aby sprawdzić formę po ostatnich perturbacjach.
Ich muzyka na żywo prezentuje się znacznie dynamiczniej niż na krążkach i to powoduje, że wydźwięk koncertów jest z reguły, pozytywny. Ta stylistyka jednak już dawno rozminęła się z moim gustem. Brzmienie było dalekie od perfekcji (przynajmniej z mojego punktu odsłuchowego). Zbyt rozkręcone i mało selektywne. Decapitated gra bardzo młodzieżowo – taką przyswajalną muzykę festiwalową. Nie wzbudza we mnie zaangażowania, nie porywa.
Od strony scenicznej – Vogg wydawał się zmęczony albo znudzony. Owszem nie jest to może najbardziej ekspresyjny muzyk na świecie ani nie miał też zbyt dużo miejsca na scenie ale dało się zauważyć jakiś brak entuzjazmu. Zupełnie inaczej niż w przypadku Rafała i Huberta, których kontakt z publicznością był zdecydowanie bliższy. Trzeba przyznać, że dredy Rafała i jego zachowanie, robią robotę. Doskonale pasuje także do gatunku który panowie eksplorują. Zespół jest świadomy siebie i konsekwentny w tym co robi. Dobry otwieracz, ale dla mnie, nic więcej.
Kiedy banery i perkusja Decapitated zniknęły ze sceny, moim oczom ukazała się ściana reflektorów. Wiedziałem, że to co nastąpi wytopi na długo wyrwę z moim koncertowym świecie. Nie myliłem się i nie przypadkowo użyłem słowa „wytopi”. Kiedy zabłysnęły światła podczas otwierającego „Clockworks” poczułem jakby supernova eksplodowała na scenie. Dobrze, że dzień należał do chłodniejszych bo temperatura jaka uderzyła w akompaniamencie chirurgicznej rytmiki, była zatrważająca. Po pierwszym szoku, pojawiły się ciary na całym ciele – wielokrotnie nawracające podczas tego, ponad godzinnego, występu.
Powiedzieć o Meshuggah, że gra precyzyjnie to lekkie bluźnierstwo. Nie wiem czy znam drugi zespół, który potrafi siać takie spustoszenie z taką gracją. Synchronizacja świateł z kolejnymi utworami to była sztuka wyższa. Widać, że strona wizualna jest dla nich bardzo ważna i przyznaję, że oprawa niszczy zwoje mózgowe. Wszystkie ważniejsze pociągnięcia po gryfie czy perkusyjne eskapady miały odzwierciedlenie w sekwencjach świetlnych. Słowa tego nie oddadzą – to trzeba zobaczyć!
W składzie nadal brakowało Fredrika Thordendala, który eksploruje inne rejony psychodelicznej twórczości. Jego miejsce godnie zastępuje Per Nilsson, znany m.in. ze Scar Symmetry. Doskonale wpasowuje się w konwencję. Meshuggah to maszyna. Doskonale spasowana i naoliwiona a mimo to, pozbawiona zimnej kalkulacji i bezduszności. Mimo nieustannie katującej techniki i częstego braku powietrza w kompozycjach, przenosi ogromny ładunek emocjonalny. Jakby razili prądem po planarnych fragmentach skóry. Ich występy mogą kojarzyć się także z wyładowaniami atmosferycznymi. Jest to maszyna zbudowana z pasji do grania.
Set Szwedów objął 4 ostatnie płyty (z wykluczeniem „Catch…”). Oczywiście nie zabrakło doskonałego „Bleed” czy sentymentalnej wycieczki do „Nothing” i mocarnego „Straws Pulled At Random”. Panowie doskonale przemieszali szybsze i wolniejsze tempo, tworząc energetyczną petardę. Takiego zrównoważenia, wielu zespołom życzę. Żeby przy skrajnym minimalizmie stworzyć tak wyjątkowe show o którym ciężko będzie zapomnieć. Profesjonalizm i rockowy pazur w jednym. Koncert roku, póki co!
Setlista: Clockworks, Born In Dissonance, Do Not Look Down, The Hurt That Finds You First, Rational Gaze, Pravus, Lethargica, Nostrum, Violent Sleep Of Reason, Bleed, Straws Pulled
To był dla mnie pierwszy raz na moim uwielbionym Meshuggah, nie skłamię mówiąc, że miałem gęsią skórkę przy każdym utworze. Nie spodziewałem się, że pod sceną nie będzie „młynu”, ludzie stali i słuchali jak zahipnotyzowani przeżywając rytmy bardziej górną częścią tułowia ;). Jest to geniusz, bo tak bardzo koncertowy zespół, którego mogę tylko życzyć każdemu zobaczyć. Meshuggah na żywo to jest obłęd, ogromne przeżycie. Zyłem tym koncertem przez kilka tygodni. Zdecydowanie stwierdzam, iż był to najlepszy koncert na jakim byłem (a myślałem, że już takie mam za sobą)
Oświetlenie sceniczne faktycznie bogate i pomocne w budowaniu dobrych kadrów ;)
Wszystko prawda! :)