Anselmo – rozpierdol na luzie
Ah jak dobrze móc pójść na taki koncert bez psychicznego obciążenia, że coś może pójść nie tak. Mógłbym powiedzieć, że zyskałem podwójnie i nie dość, że ubawiłem się jak dziecko to i kręgosłup został przeorany. Miła niespodzianka spotkała mnie na miejscu z racji przeniesienia koncertu na dużą scenę. Niesie to za sobą zwiększenie doznań audio wizualnych. Duża scena w Progresji ma swój urok i nadaje się na wydarzenia dużego kalibru. Z mojego punktu widzenia jeszcze lepiej – fosa, rzecz nieoceniona. Publika, można by rzec, że dopisała ale przede wszystkim, zgotowała zespołom doskonałe przyjęcie. Przy tym nie trzeba było się rozpychać łokciami – żyć nie umierać.
Corruption to solidna firma, wręcz stworzona do koncertowania. Rozstawili się szybciej niż to było planowane i zagrali więcej niż przewidzieli. Zespół emanuje nieskrępowaną energią. Rock’n’roll w czystej postaci, który może się sprawdzić w każdych warunkach. Ludzie bardzo kontaktowi i świadomi na scenie. Nie są to co prawda moje klimaty na co dzień ale obiektywnie mogę stwierdzić, że nie można było trafić lepiej. To był ich wieczór i doskonale wstrzelili się w mój nastrój. Niezobowiązująca i bardzo przyjemna dawka energii.
Dokonania Anselmo poza oczywistymi oczywistościami znam piąte przez dziesiąte. Jest to, jakby nie patrzeć, chodząca legenda, która współtworzyła kawał amerykańskiej sceny. Konfrontacja z nim to swoisty zaszczyt. Koncert zaczął się lajtową wersją „Planet Caravan” Black Sabbath a potem pojawił się uskok tektoniczny w postaci „Walk Through Exits Only”. Konkretna petarda i co by nie mówić o debiutanckim materiale z The Illegals to na żywo pożera scenę. Jako, że brzmienie także dopisało to początek był zacny. Panowie w pierwszej kolejności odegrali cały krążek plus dwie dodatkowe kompozycje. Family, „Friends” and Associates ze splitu z Warbeast oraz “Ugly Mug” z ep’ki wydanej przez Scion A/V – „Housecore Horror Film Festival 2013”. Nie mogło się oczywiście obejść bez powrotu do korzeni. Utwory Pantery czy Superjoint Ritual doskonale sprawdzają się w warunkach bojowych. Sam Anselmo także się nie oszczędzał i epatował konkretną dawką energii. „Fuck Your Enemy” czy „Waiting For The Turning Point” to świetne strzały i publika oszalała. Phil ze stoickim spokojem dyskutował z publicznością. Człowiek zblazowany ale nie można mu odmówić charakterystycznego uroku. Ryj mi się cieszył kiedy zaczynał te swoje dywagacje a i potrafił odszczeknąć krzykaczom. Zasłużyliśmy nawet na miano specyficznej publiczności ale koniec końców był zaskoczony wyjątkowym przyjęciem. Skandowaniu nie było końca. Całości dopełniły odśpiewane życzenia urodzinowe w obu językach. Pokusiłbym się o stwierdzenie, że po swojemu był nawet wzruszony. Ze strony Pantery pojawiły się „Domination / Hollow”, „A New Level” oraz „Hellbound” na sam koniec. Nie muszę mówić jaki ogrom zniszczeń przyniosły albo rozmiar młyna jaki się wytworzył pod sceną? Maniax byli pod szczególną dyktaturą Phila i nikt się nie skarżył. Trochę nie uzasadniony jest ten hejt (popularne ostatnio słowo, wiem), który płynął po internecie niczym rzeka w kierunku tej ekipy czy koncertu. Może to dlatego, że nie jestem fanatycznym wyznawcą to łatwiej mi było przyjąć na klatę ten set, ale zaręczam że większość sali, które ogarniałem wzrokiem było równie ucieszone co ja. Wspaniały wieczór!